Mariusz Staniszewski wygrał proces z Grzegorzem Hajdarowiczem w sprawie wyrzucenia z "Rzeczpospolitej" za publikację artykułu "Trotyl na wraku Tupolewa".
Sąd przychylił się w całości do pozwu Staniszewskiego i nakazał wydawcy "Rzeczpospolitej" wypłacić redaktorowi należne wynagrodzenie i koszty sądowe.
"Trotyl na wraku Tupolewa"
30 października 2012 r. ukazał się artykuł o wykrytych materiałach wybuchowych przez biegłych Naczelnej Prokuratury Wojskowej na wraku samolotu w Smoleńsku. Redakcja dziennika nie oceniła, czy doszło do zamachu, zasugerowała, że być może trotyl naniesiono po katastrofie.
Dzień przed publikacją głośnego tekstu, Grzegorz Hajdarowicz - właściciel "Rzeczpospolitej" - spotkał się z Pawłem Grasiem i zapoznał go ze szczegółami ustaleń dziennikarzy. Po kilku dniach zwolnił Cezarego Gmyza, Bartosza Marczuka, Mariusza Staniszewskiego i redaktora naczelnego Tomasza Wróblewskiego.
Staniszewski o wygranej z Hajdarowiczem
- Sąd gospodarczy decydował, czy Hajdarowicz miał pawo mnie wyrzucić. Nie było podstaw do takiej oto oceny, że naruszyłem rzetelność dziennikarską, pracując nad tekstem w "Rzeczpospolitej". Sąd powolał się zresztą na słowa świadka Hajdarowicza, który ocenił moją pracę w redakcji pozytywnie. Sąd ponadto uznał, że zwolnienie czterech osób po publikacji tekstu o trotylu na wraku Tupolewa to zwykła i niedopuszczalna odpowiedzialność zbiorowa - mówi zwycięzca procesu z Hajdarowiczem w rozmowie z Salon24.pl.
- Moim zdaniem chodziło Hajdarowiczowi o kwestie polityczne, a nie merytoryczne - dodaje Staniszewski.
Jak relacjonuje obecnie wicenaczelny tygodnika "Wprost", sędzia, odnosząc się do sytuacji sprzed trzech lat, ocenił, że tekst odzwierciedlał ówczesny stan wiedzy dziennikarzy "Rzeczpospolitej" i przedstawicieli instytucji państwa: - Sędzia ocenił poza treścią pozwu, że nie ma podstaw do oceny, że opublikowaliśmy materiał niesprawdzony. Stwierdził nawet, że organy państwa miały wiedzę o materiałach wybuchowych na wraku samolotu, a redaktor naczelny dziennika (Tomasz Wróblewski - przyp. red.) weryfikował wiedzę u prokuratora generalnego, który z kolei przyznał, że biegli prokuratury wykryli śladowe ilości trotylu - mówi Staniszewski.
Grzegorz Hajdarowicz przegrał proces na własne życzenie
Hajdarowicz, jak wynika z relacji, przegrał proces na własne życzenie. Wyjaśnienia biznesmena, składane przed sądem, bez ogródek krytykuje dziennikarz "Wprost" - Hajdarowicza ani jego pelnomocnika nie było dzisiaj w trakcie odczytanego orzeczenia. Wcześniej zeznawał jako świadek. Ubrany był jak pajac, mówił, że publikacja o trotylu na wraku Tupolewa była "zamachem stanu" i prowokacją, wymierzoną przeciwko niemu. Wypadł słabo w rozmowie z poważnymi ludźmi - ocenia Staniszewski.
- Sprawa przed sądem gospodarczym dotyczyła pośrednio również mnie. Sąd wziął pod uwagę m.in. moją relację, złożoną przed komisją wewnętrzną w "Rzeczpospolitej" - mówi w rozmowie z Salon24.pl Cezary Gmyz. - Oczywiście o moich informatorach niczego się nie dowiedział. Uznał jednak, że tekst o trotylu na wraku Tupolewa był rzetelny, jak na stan wiedzy sprzed trzech lat - dodaje.
Zobacz także: Kłótnia o Smoleńsk w europarlamencie
© Artykuł jest chroniony prawem autorskim. Wykorzystanie tylko pod warunkiem podania linkującego źródła.