"Wprost" opisuje molestowanie dziennikarki przez Kamila Durczoka

Redakcja Redakcja Rozmaitości Obserwuj notkę 123

Tygodnik "Wprost" dotarł do kolejnej dziennikarki, która miała być molestowana przez Kamila Durczoka. Tym razem o szefie "Faktów" TVN dziennikarze piszą z nazwiska, poświęcili mu też okładkę. Była reasercherka telewizyjna opowiedziała o tym, jak Durczok wysyłał jej sms-y z niemoralnymi propozycjami i jak ją traktował w pracy po odmownych odpowiedziach. Jego zachowanie miało udzielać się również kolegom z redakcji.

- "Mieliśmy wyjazd służbowy do Zakopanego, nocleg mieliśmy w jednym z hoteli. O trzeciej w nocy dostałam od Kamila Durczoka SMS-a: „Wpadniesz?”. Nie odpisałam. Na drugi dzień udawał, że mnie nie widzi, więc ja też postanowiłam zapomnieć o sprawie. Ale po powrocie do Warszawy dostałam kolejnego SMS-a: „Cały czas się zastanawiam, dlaczego nie odpisałaś w Zakopanem”. Odpisałam: „Nie wchodzę w takie relacje z szefem. Nie spotkam się z tobą”. Pojawiły się kolejne SMS-y z propozycją spotkania. (...)" - zwierza się kobieta dziennikarzom "Wprost". Mówi, że bardzo przeżywała propozycje szefa, choć w pracy nie dawał po sobie niczego poznać. Miał interesować się za to kiedy dziennikarka wychodzi z pracy i z kim. Kobieta opowiada też, że nie mogła liczyć na pomoc kolegów i koleżanek z TVN:  – "Myślisz, że jesteś pierwsza? On pełno takich SMS-ów rozsyła – powiedział. Pokazałam też SMS-y koleżance z redakcji, która była producentką, a więc moją przełożoną. Powiedziała tylko: „Tutaj to norma” - mówi we "Wprost".

Kiedy reasercherka nie odpisywała na kolejne propozycje przełożonego, Durczok - według jej relacji - miał ją ostrzec, że wszystko się zmieni. Kobieta potraktowała wiadomości jako groźby, ostatecznie redakcja zatrudniła asystentkę, która spodobała się - według opowieści molestowanej - szefowi "Faktów.

Dziewczyna opisuje, że spokój trwał tylko kilka miesięcy. Dostała awans, gdy tylko podjęła decyzję o zwolnieniu. Jak tłumaczy - chciała się rozwijać, a w TVN nie miała wtedy szans. Durczok miał ją wtedy pochwalić i odradzał odejście z telewizji. Gdy jednak bohaterka artykułu "Wprost" po jakimś czasie od tamtej sytuacji nie zgodziła się wracać taksówką z imprezy redakcyjnej z szefem "Faktów", koszmar rozpoczął się na nowo.

- "Nagle pojawiły się problemy w redakcji. Wszystko, co robiłam, było złe, klasyczny mobbing. Mówiłam coś do niego, a on – jeśli to było przy kolegach z redakcji – udawał, że nie słyszy. Ustalałam z nim coś, co dotyczyło programu, a on potem twierdził, że nic nie ustalaliśmy i że wszystkie moje propozycje są złe" - twierdzi informatorka "Wprost".

Dodaje też, że o mobbingu i fatalnym traktowaniu pracowników w "Faktach" wiedzieli wszyscy, ale nikt nie chciał zareagować. - "(...) dostawałam po 70 godzin dyżurów w tygodniu, podczas gdy inni pracowali po 35 godzin" - ujawnia oskarżająca Durczoka we "Wprost". Według jej relacji, chamska atmosfera w pracy udzielała się też innym pracownikom TVN: - "Jego zachowania szły w dół, pamiętam, jak jeden z kolegów, w zasadzie na równorzędnym stanowisku, wypalił do mnie na dzień dobry: „Czy mogę cię pocałować w cycuszki?”. Inni rzucali: „Chcesz seksu? Wpadnij na montaż”. Takie żarciki nawet już nikogo nie raziły".

Michał Majewski, jeden z autorów artykułu, napisał na Twitterze, że informatorka tygodnika jest doskonale znana środowisku TVN: - "W TVN sprawa była znana. Stacja, b. koledzy doskonale wiedzą kim jest ofiara. I, że detalicznie opisana historia jest prawdziwa" - napisał. Wyjaśniał też, dlaczego redakcja nie ujawniła jej nazwiska w tekście: - "Dlaczego nie chce podać nazwiska? Nie chce być stygmatyzowana w nowym środowisku (poza mediami), ale ludzie TVN wiedzą kim jest ofiara" - tłumaczy.

Cały artykuł o Kamilu Durczoku w poniedziałkowym numerze tygodnika "Wprost".

Źródło: "Wprost"

 

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości